Ślub- jak by nie patrzeć wielkie wydarzenie. A jak ślub to i podróż poślubna
:) Kiedy w różnych relacjach znalezionych w Internecie zobaczyłem góry, ocean i klify to wiedziałam, że będzie to idealne miejsce:) Madera! Politycznie jeszcze Europa a kontynentalnie to już Afryka. Żeby urozmaicić podróż dodałem do planu Lizbonę i Londyn. Ten ostatni w najmniejszym stopniu.Czyli trochę kultury i to do czego mnie (i moją Asię w sumie też) ciągnie najbardziej - natura. 5 lotów – 2 kraje – 3 destynacje „Podróż poślubna z noclegiem na lotnisku? - nie no chyba sobie jaja robisz” rzekł mi jeden kolega. A no tak się zaczyna moja/nasza wersja przygody. Spokojnie. Tylko jeden nocleg na lotnisku a reszta zaplanowana w sposób bardziej cywilizowany. Do Londynu (na lotnisko stansted) przylecieliśmy wieczorem. Musieliśmy dostać się na poranny lot do Lizbony z lotniska Gatwick. Z uwagi na fakt, iż mało by było czasu na sen w ewentualnym hostelu odpuściłem nocleg w hostelu lub czymś podobnym. Nocny spacerek? czemu nie
:) do przejścia jakieś 6km. Z Baker Street w okolice Earl's Court, skąd dostaliśmy się easybusem na lotnisko Gatwick. Dlaczego nie metrem? Po pierwsze taniej, a po drugie bezdeszczowa pogoda. Głupotą było więc nie skorzystać z okazji by zobaczyć choć trochę stolicy nocą. Z miejsc, które kojarzę ze spaceru to Harrods - wiecie taki mały shopping sobie zrobiliśmy:) Mimo, że nigdy nie byłem przekonany do tego miasta (w sumie sam nie wiem dlaczego), to pierwsze wrażenia (nocą) były bardzo pozytywne.
Na podwieczorek lub raczej kolacje zahaczyliśmy do McDonalda. I tu muszę stwierdzić rzecz dziwną - późnym wieczorem mało było otwartych lokali gastronomicznych (przynajmniej w tej części Londynu) ale za to z ubraniami większość. No tak. Jak już umierać z głodu to przynajmniej ładnie ubranym:) Sam nocleg na lotnisku nie był zły. Choć fotele były z rączkami to i na to się sposób znalazł. Nie byliśmy sami. Całkiem spora grupka travelersów drzemała w całym terminalu.
Poranny lot do Lizbony opóźnił się godzinkę więc na miejscu byliśmy koło 14. Po przejażdżce metrem (z przesiadką) dodarliśmy do wynajętego pokoju. Lokalizacja świetna. Zdecydowana większość atrakcji blisko i to bez transportu miejskiego. Przez dom naszego gospodarza przewinęło się trochę ludzi, gdyż wynajmuje on tam chyba 3 czy 4 pokoje. Poznaliśmy dwóch sympatycznych Amerykanów i dwóch Szwedów. Zostawiwszy nasze manatki i po wymianie kilku zdań z Faridem – hostem w moim wieku - ruszyliśmy poznawać Lizbonę. Na pierwszy ogień wybraliśmy zamek św. Jerzego. Ciekawa atrakcja w dużej mierze dzięki swojemu położeniu na wzgórzu, z którego widać znaczną część miasta.
Po zejściu z zamku spacerek nad zatokę i piwko w jednej z knajpek na placu Comercio. Już bym zapomniał. Kilka osób (dokładnie 7) zaczepiało mnie i pytało „Marihuana, Coka, Hash?” Zastanawiające dlaczego mnie akurat takie propozycje składali
:) Spacerowanie wąskimi uliczkami miasta ma swój klimat, szczególnie popołudniami i wieczorem, kiedy temperatury już tak nie doskwierają a znad zatoki wieje ciepły wiaterek.
-- 10 Cze 2014 17:29 --
To miał być dzień, gdzie plan zwiedzania wydawał się najbardziej napięty biorąc pod uwagę cały trip. Jak się okazało tak też właśnie było. Z samego rana udaliśmy się na stację kolejową Rossio, gdzie zakupiliśmy bilety bus&train za 15E za osobę. Cena nie mała zważywszy, że to bilety na jeden dzień. Pociągiem ruszyliśmy do Sintry. Z pozoru nieduża miejscowość oddalona około 30 km na zachód od Lizbony ma do zaoferowania naprawdę wiele. Z czystym sumieniem stwierdzamy oboje, że było to miejsce, które najbardziej przypadło nam do gustu z całej kontynentalnej części Portugalskiej wyprawy. W samej Sintrze zaplanowałem 3 destynacje. Na sam początek Quinta de Regaliera (5E). Szczęśliwie trafiliśmy tam na otwarcie, dzięki czemu ominęliśmy bum turystów no i zwiedzanie miało jeszcze więcej uroku. Baśniowe miejsce! Bezsprzecznie nasz nr 1 Portugalii! Zazdroszczę królom, książętom i innym osobom, którym dane było w Sintrze rezydować i dzień w dzień pałać się tymi widokami. Do całej otoczki brakowało mi tylko jakiejś legendy o smoku i księżniczce uwiezionej w wieży ale niestety takowej historyjki nie uświadczyłem
:)
Szereg tajemniczych budowli w kompleksie parkowo pałacowym zajmującym około 4hektarów, a których budowa zakończyła się około 1910 r., jak choćby odwrócona wieża, która wchodzi w głąb ziemi czy podziemne tunele z wejściami za jeziorkami rozbudziły naszą wyobraźnię w najwyższym stopniu. Nie mogliśmy wprost nacieszyć się tym fantazyjnym miejscem. Zresztą co będę prawił. Spójrzcie na zdjęcia lub poszukajcie sobie w internetach więcej informacji.
-- 10 Cze 2014 17:38 --
Zamek Maurów będący na naszej liście must see w Sintrze również nas nie zawiódł. Zbudowany na wzgórzu, z którego widać całą okolicę, jak również wody oceanu nie pozwala przejść obojętnie. Wielu malarzy upodobało sobie go na swoje prace. W niemal każdym zakątku zamku znaleźć można było artystę próbującego oddać jak najwięcej tej średniowiecznej, zbudowanej na przełomie IX i X budowli obronnej.
A tak przy okazji - zdjęcie wyżej nie przypomina wam Wielkiego Muru w Chinach?:) Ostatnią w Sintrze atrakcję był Pałac Pena, który oszałamiał kolorami wykończenia fasad czy kopuł. Mimo że nie jestem ani znawcą architektury i sztuki lecz kompletnym laikiem tych dziedzin to powiem, że podobało mnie się to bardzo.
Ogólne wrażenia z Sintry maksymalnie pozytywne. Polecam każdemu i to nie na trochę ale na dłużej. Przynajmniej jeden pełny dzień bo naprawdę warto. Dość już zmęczeni, w oczekiwaniu na autobus, przycupnęliśmy w małej knajpce delektując się zimnym piwem, które trochę zregenerowało nasze siłyJ Starszy Pan będący Barmanem dziwił się że bierzemy duże piwko (tam to raczej rzadkość). Ale jak my Polacy mamy małe piwko popijać? nie może być
:) Autobus zawiózł nas do Cabo da Roca – najdalej wysunięty na zachód punkt kontynentalnej Europy. Chciałem co prawda tu się znaleźć o zachodzie słońca ale z uwagi na trudności z ewentualnym powrotem musiałem w planie przewidzieć inną kolejność. Co stamtąd zapamiętamy? Dwie rzeczy – silny wiatr i... pierwszych Polaków, których spotkaliśmy od początku wyjazdu a właściwie ich dialog. Pan (pewnie mąż): zrobiłaś zdjęcie wodzie? Pani (pewnie żona): zrobiłam Pan: a domkowi? Pani: Też Pan: to idziemy. Rozbawił nas ten dialog bardzo. A dlaczego to pozostawiam do własnej interpretacji:)
Z Cabo Da Roca również autobusem udaliśmy się do portowej miejscowości Cascais. Nieźle zmęczeni nie mieliśmy siły na zachwyty. Ciekawa miejscowość, choć nie będę ukrywał, szału na nas nie zrobiła. Jak już mówiłem może ze względu na zmęczenie. Nie dotarliśmy też tam do najciekawszego miejsca (ponoć), więc to kolejna podstawa do takiego a nie innego osądu.
Wieczornym pociągiem wróciliśmy do Lizbony. Dzień oceniam na 6 (w 6 stopniowej skali).
-- 10 Cze 2014 17:44 --
Następnego dnia wrzuciliśmy trochę na luz. Na początek oceanarium. Jak trąbią wszystkie informatory największe w Europie. Atrakcja godna polecenia zwłaszcza dla rodzin z dziećmi, dla których wizyta tu będzie z pewnością niezapomniana. Oceanarium przygotowane jest bardzo dobrze. Stojąc przy szybie o kilkunastocentymetrowej grubości, gdzie za nią pływa coś co w spotkaniu poza oceanarium potraktowałoby mnie jak przekąskę, poczułem dreszczyk:) - tu stwierdziłem, że chciałbym spróbować kiedyś nurkowania – może nie w towarzystwie rekinów ale na takiej barwnej rafie koralowej jak najbardziej. Dla mnie oczekiwania po przednim dniu były w sumie wyższe. Nie żebym narzekał, bo wydane na wejście 13 Euro na beret nie uważam za zmarnowane ale chyba spodziewałem się czegoś więcej.
Popołudnie spędzamy wałęsając się wąskimi uliczkami Alfamy, przypatrując się codziennemu życiu jednej z najstarszych dzielnic Lizbony. Szukając dobrego i nie drogiego jedzenia w obcym mieści trzeba kierować się prostą zasadą - chcesz dobrze i w rozsądnych cenach zjeść to trzeba znaleźć miejsc gdzie jedzą tubylcy:) Skusiliśmy się na obiad w polecanej na jednym z portali restauracji. Atutem była też bliskość naszego miejsca spoczynku. Oj było warto! Knajpa o nazwie Principe do Calhariz. Masa Portugalczyków o każdej porze dnia i nocy (wieczorem bez rezerwacji nie ma co próbować chyba że ktoś uwielbia czekać na stolik). Menu w języku Portugalskim i Angielskim. To drugie niestety w jakimś ograniczonym zakresie było więc za pomocą translatora tłumaczyłem Portugaliskie menu. Zamówiłem jakieś rybki za 5E. Kelner wolał się upewnić czy na pewno chce to o co proszę. Trochę po angielsku i trochę na gesty pokazywał że to takie małe rybki. Sekunda zastanowienia. Biorę. Później naszły mnie obawy, że dostanę małe danie, jakąś przystawkę czy coś. Nic z tych rzeczy! Spora miska pysznych małych rybek (chyba ostrobok) w pysznej panierce a do tego miska czegoś a'la leczo. Mniam!! Lokalizacja naszego miejsca noclegowego była wyborna. Okna jak i minibalkon wychodziły na plac o nazwie Praca Luis de Camoes (jak dobrze pamietem). Wystarczyło zasiąść wygodnie i obserwować życie toczące się na ulicy. Na placu zdarzali się różni kuglarze i artyści chcący dorobić parę groszy zabawiając turystów.
-- 10 Cze 2014 17:50 --
Wiele się pisze w Internetach, że jedną z rzeczy którą trzeba zrobić w Lizbonie jest przejazd żółtym tramwajem nr 11. Co by nie być gorsi kajtnęliśmy się i my. Małe to ale ogólnie całkiem niezła frajda, zwłaszcza podczas wjazdu pod górkę w wąskich uliczkach. Choć powiem szczerze, że atrakcja warta uwagi tylko kiedy jest w trajtku luz. Przy większej liczbie chętnych przyjemności to nie dostarczy zbyt wielu. A jeśli będziemy zmuszeni do stania wręcz będzie męczące. Ostatniego dnia w Lizbonie jedziemy podmiejskim pociągiem do dzielnicy Belem zobaczyć klasztor Hieronimitów i wieże Belem. Znowu jesteśmy w miarę wcześnie (10 rano) więc unikamy hord turystów. Klasztor, w którym znajduje się nagrobek Vasco da Gamy, jak i sama wieża robią wrażenie. Spacerując wokół wieży po zalewanej w czasie przypływów części natknąć się można było na ciekawe rzeczy takie jak wylinki krabów, muszelki czy... sztuczną szczękę:) pewnie na kimś widok zrobił wrażenie i nie utrzymał czego trzeba na miejscu:)
Po Lizbońskiej części tripa wiem że w takie miejsca nie wybrałbym się w szczycie sezonu. Raz, bo pewnie tłumy turystów, dwa, bo temperatura. W tym terminie była niemal optymalna a nie wyobrażam sobie zwiedzania w ponad 30 stopniowym słońcu, chyba że większość czasu spędzimy w zamkniętych muzeach i innych klimatyzowanych pomieszczeniach. Lizbona - jedni ją pokochają, drudzy znienawidzą a inni… no właśnie tu wpisujemy się my. Miasto urocze, klimatyczne ale cóż więcej dodać? Żadne miasto raczej nigdy mnie nie zwali z nóg bo niestety nie jestem ich wielbicielem. Ale jakbym miał zamienić miejsce obecnego zamieszkania – Lublin na Lizbonę to mogę i dziś. Lisboa – bo tak się winno ponoć pisać - ma do zaoferowania naprawdę dużo. Mieszkając tam przez co prawda tylko 4 dni poczuliśmy jego klimat. Nocleg znaleziony poprzez portal airbnb.pl z promocją pozwalającą obniżyć cenę o 300 PLN okazał się świetny. (za 4 nocki zapłaciłem tylko 183 PLN na nas dwoje). Wszędzie blisko i to nawet nie komunikacją miejską a na piechotkę. A że oboje lubimy chodzić przetupaliśmy spory dystans.Lot na Maderę mieliśmy wcześnie rano więc na lotnisko ruszyliśmy około 4 rano. I tu żałowaliśmy ze nie możemy zostać dzień dłużej:) Gdyby nie było ciemno nie wiedziałbym że to ta godzina! Tyle ludzi jak w środku dnia. Ba! nawet więcej! Część ledwo trzymająca się na nogach po trudach nocnej zabawy:) Cała okolica się bawi! Ach… może innym razem. Długo oczekiwana Madera. Jako zwolennicy natury nie zawiedliśmy się. Wyobraźcie sobie nasze miny kiedy samochodem, który się nam dostał z wypożyczalnie był Opel Corsa:) - toż ja korsarz jestem! (sam bujam się corsą już z 6 lat). Pierwsze małe rozczarowanie przyszło później. GPS w telefonie nie mógł znaleźć satelity. Nauczyliśmy się więc Madery na mapie tradycyjnej:) Nie marnując czasu i zbędnych kilometrów na jeżdżenie ruszamy na Ponta de Sao Laurenço położonego w pięknej klifowej scenerii. Obawy co do pogody były niesłuszne, bo mimo silnego wiatru i chmur kropla z nieba nie spadła. Trasa do pokonania nie jest zbyt długa ani strasznie wymagająca, a widoki zapamiętuje się naprawdę długo.
Madera jest fantastyczna. Każda relacja stamtąd przypomina mi moje wakacje - super. Bardzo pozytywne wrażenie z Twojej relacji robi też Lizbona, muszę tam jednak w końcu dotrzeć.
A dziękuje bardzo:) cieszę się że komuś relacja się podoba. Może mało praktycznych info zamieściłem ale tych jest mnóstwo w tych kierunkach. W sumie z moich relacji nie chciałem robić skrupulatnego przewodnika:) jeśli ktoś ma jednak jakieś pytania chętnie odpowiem na forum lub priv:)
Dzięki za relację i fajne fotki. Uwielbiam Portugalię, więc każdą relację stamtąd czytam z przyjemnością. Lizbonę lada moment odwiedzę, ale Madery póki co mogę tylko pozazdrościć
:)I przepraszam ale nie mogę się powstrzymać - bynajmniej to nie to samo co przynajmniej.
Dzięki za relacje, naprawdę fajnie się czytało. Co sadzisz o żywieniu (i pojeniu) się na miescie? Ceny w restauracjach i knajpach są niskie, jak na portugalie przystało, czy raczej turystyka daje się tu we znaki?
:)
To przy okazji może jeszcze zmień: trip, przypał, adrenalinka, shopping, travelersów itd.
;) W ramach edukacji i "travelersów" wpisz do google "irish travellers".Niemniej jednak gratuluję udanej wycieczki i życzę wszystkiego dobrego na nowej drodze życia i dużo podróżyNie wiem czy jeszcze to istnieje w takiej formule, ale w pingo doce http://goo.gl/maps/hg337 była jadłodajnia z jedzeniem na wagę. Turystów brak, za to masa miejscowych. Pyszne kawały pieczonego łososia w cenie ziemniaków, bo cena zryczałtowana, do tego lampa wina. Całość w śmiesznie małych pieniądzach, obiad 2 daniowy z deserem kilka euro.
Ciekawa relacja.Również życzę powodzenia na nowej drodze życia.Co do nadmiaru angielszczyzny, był niedawno ciekawy temat na forum.Ja już zamieniłem lokalsów na miejscowych.
:D @ CypelPrzestań mi deptać po piętach, albo ja Tobie
;) Żywiłem się w tej jadłodajni przez tydzień, jesienią 2011.Najlepszy wybór w Funchal.Ciekawe, czy jeszcze działa ?
Madera jest od dawna na moje krótkiej liście "must see", znaczy się "do zobaczenia" (to tak dla cypla). Szkoda tylko, że nie tak łatwo się tam dostać ale ta bardzo ciekawa relacja dopinguje do wznowienia poszukiwań
:)
No nie jest tak tragicznie z dostaniem siĕ.Ja leciałem z Berlina, bo tam wtedy mieszkałem.Ale nawet ostatnio był czarter TUI w dobrej cenie.Albo masa możliwości z przesiadką w Lizbonie czy Porto.Zresztą dla zobaczenia Madery warto się wykosztować.
;)
Odpowiadając na pytania. Co do jedzenia: my wyszliśmy z założenia że trochę stołować się w lokalach bo robimy to na ogół bardzo rzadko (podczas podróży jak i w domu). Założyłem że nie wydamy więcej niż 20E na nas dwoje na obiad. Jedliśmy kilkakrotnie w Lizbonie jak i na Maderze w przedziale od 11 do 18 E na dwoje. Jedliśmy smaczne rzeczy (głownie ryby) ale szukaliśmy dań z niższego przedziału cenowego w menu. Nie pamiętam knajp, które odwiedziliśmy (poza wymienioną w relacji) bo nie przywiązywałem do tego aż tak dużej wagi. Na pewno zjadłoby się i taniej. Dla chcącego nic trudnego. Dużo wydaliśmy na atrakcje w Lizbonie i okolicy. (Można wykupić Lisboa Card). Np. taki zamek Maurów w Cintrze i Pałac Pena to dla dwóch osób wydatek 36E – więc nie mało. Angielszczyzna i słowotwórstwo? No tak, wkradło mi się w relację kilkakrotnie. Nie ma co ukrywać. Choć pisząc relację miałem wrażenie, że bardzo się tego nie odczuwa. A co chciałem przez to uzyskać? Hmmm sam nie wiem
Wspaniała relacja i piękne zdjęcia. Co do wodospadu spadającego prosto na drogę, to pewnie pisałeś o tym niedaleko Ponta do Sol:http://youtu.be/eKyX9jCSQ-I
orodruin2 napisał: Kilka osób (dokładnie 7) zaczepiało mnie i pytało „Marihuana, Coka, Hash?” Zastanawiające dlaczego mnie akurat takie propozycje składali
:) Nasuwa mi się tylko jedna odpowiedź
;)https://www.youtube.com/watch?v=EoKpRZz-jcQ&feature=kp.
„Podróż poślubna z noclegiem na lotnisku? - nie no chyba sobie jaja robisz” rzekł mi jeden kolega. A no tak się zaczyna moja/nasza wersja przygody. Spokojnie. Tylko jeden nocleg na lotnisku a reszta zaplanowana w sposób bardziej cywilizowany.
Do Londynu (na lotnisko stansted) przylecieliśmy wieczorem. Musieliśmy dostać się na poranny lot do Lizbony z lotniska Gatwick. Z uwagi na fakt, iż mało by było czasu na sen w ewentualnym hostelu odpuściłem nocleg w hostelu lub czymś podobnym. Nocny spacerek? czemu nie :) do przejścia jakieś 6km. Z Baker Street w okolice Earl's Court, skąd dostaliśmy się easybusem na lotnisko Gatwick. Dlaczego nie metrem? Po pierwsze taniej, a po drugie bezdeszczowa pogoda. Głupotą było więc nie skorzystać z okazji by zobaczyć choć trochę stolicy nocą. Z miejsc, które kojarzę ze spaceru to Harrods - wiecie taki mały shopping sobie zrobiliśmy:) Mimo, że nigdy nie byłem przekonany do tego miasta (w sumie sam nie wiem dlaczego), to pierwsze wrażenia (nocą) były bardzo pozytywne.
Na podwieczorek lub raczej kolacje zahaczyliśmy do McDonalda. I tu muszę stwierdzić rzecz dziwną - późnym wieczorem mało było otwartych lokali gastronomicznych (przynajmniej w tej części Londynu) ale za to z ubraniami większość. No tak. Jak już umierać z głodu to przynajmniej ładnie ubranym:)
Sam nocleg na lotnisku nie był zły. Choć fotele były z rączkami to i na to się sposób znalazł. Nie byliśmy sami. Całkiem spora grupka travelersów drzemała w całym terminalu.
Poranny lot do Lizbony opóźnił się godzinkę więc na miejscu byliśmy koło 14. Po przejażdżce metrem (z przesiadką) dodarliśmy do wynajętego pokoju. Lokalizacja świetna. Zdecydowana większość atrakcji blisko i to bez transportu miejskiego. Przez dom naszego gospodarza przewinęło się trochę ludzi, gdyż wynajmuje on tam chyba 3 czy 4 pokoje. Poznaliśmy dwóch sympatycznych Amerykanów i dwóch Szwedów. Zostawiwszy nasze manatki i po wymianie kilku zdań z Faridem – hostem w moim wieku - ruszyliśmy poznawać Lizbonę. Na pierwszy ogień wybraliśmy zamek św. Jerzego. Ciekawa atrakcja w dużej mierze dzięki swojemu położeniu na wzgórzu, z którego widać znaczną część miasta.
Po zejściu z zamku spacerek nad zatokę i piwko w jednej z knajpek na placu Comercio. Już bym zapomniał. Kilka osób (dokładnie 7) zaczepiało mnie i pytało „Marihuana, Coka, Hash?” Zastanawiające dlaczego mnie akurat takie propozycje składali :) Spacerowanie wąskimi uliczkami miasta ma swój klimat, szczególnie popołudniami i wieczorem, kiedy temperatury już tak nie doskwierają a znad zatoki wieje ciepły wiaterek.
-- 10 Cze 2014 17:29 --
To miał być dzień, gdzie plan zwiedzania wydawał się najbardziej napięty biorąc pod uwagę cały trip. Jak się okazało tak też właśnie było. Z samego rana udaliśmy się na stację kolejową Rossio, gdzie zakupiliśmy bilety bus&train za 15E za osobę. Cena nie mała zważywszy, że to bilety na jeden dzień. Pociągiem ruszyliśmy do Sintry. Z pozoru nieduża miejscowość oddalona około 30 km na zachód od Lizbony ma do zaoferowania naprawdę wiele. Z czystym sumieniem stwierdzamy oboje, że było to miejsce, które najbardziej przypadło nam do gustu z całej kontynentalnej części Portugalskiej wyprawy. W samej Sintrze zaplanowałem 3 destynacje. Na sam początek Quinta de Regaliera (5E). Szczęśliwie trafiliśmy tam na otwarcie, dzięki czemu ominęliśmy bum turystów no i zwiedzanie miało jeszcze więcej uroku. Baśniowe miejsce! Bezsprzecznie nasz nr 1 Portugalii! Zazdroszczę królom, książętom i innym osobom, którym dane było w Sintrze rezydować i dzień w dzień pałać się tymi widokami. Do całej otoczki brakowało mi tylko jakiejś legendy o smoku i księżniczce uwiezionej w wieży ale niestety takowej historyjki nie uświadczyłem :)
Szereg tajemniczych budowli w kompleksie parkowo pałacowym zajmującym około 4hektarów, a których budowa zakończyła się około 1910 r., jak choćby odwrócona wieża, która wchodzi w głąb ziemi czy podziemne tunele z wejściami za jeziorkami rozbudziły naszą wyobraźnię w najwyższym stopniu. Nie mogliśmy wprost nacieszyć się tym fantazyjnym miejscem. Zresztą co będę prawił. Spójrzcie na zdjęcia lub poszukajcie sobie w internetach więcej informacji.
-- 10 Cze 2014 17:38 --
Zamek Maurów będący na naszej liście must see w Sintrze również nas nie zawiódł. Zbudowany na wzgórzu, z którego widać całą okolicę, jak również wody oceanu nie pozwala przejść obojętnie. Wielu malarzy upodobało sobie go na swoje prace. W niemal każdym zakątku zamku znaleźć można było artystę próbującego oddać jak najwięcej tej średniowiecznej, zbudowanej na przełomie IX i X budowli obronnej.
A tak przy okazji - zdjęcie wyżej nie przypomina wam Wielkiego Muru w Chinach?:) Ostatnią w Sintrze atrakcję był Pałac Pena, który oszałamiał kolorami wykończenia fasad czy kopuł. Mimo że nie jestem ani znawcą architektury i sztuki lecz kompletnym laikiem tych dziedzin to powiem, że podobało mnie się to bardzo.
Ogólne wrażenia z Sintry maksymalnie pozytywne. Polecam każdemu i to nie na trochę ale na dłużej. Przynajmniej jeden pełny dzień bo naprawdę warto.
Dość już zmęczeni, w oczekiwaniu na autobus, przycupnęliśmy w małej knajpce delektując się zimnym piwem, które trochę zregenerowało nasze siłyJ Starszy Pan będący Barmanem dziwił się że bierzemy duże piwko (tam to raczej rzadkość). Ale jak my Polacy mamy małe piwko popijać?
nie może być :)
Autobus zawiózł nas do Cabo da Roca – najdalej wysunięty na zachód punkt kontynentalnej Europy. Chciałem co prawda tu się znaleźć o zachodzie słońca ale z uwagi na trudności z ewentualnym powrotem musiałem w planie przewidzieć inną kolejność. Co stamtąd zapamiętamy? Dwie rzeczy – silny wiatr i... pierwszych Polaków, których spotkaliśmy od początku wyjazdu a właściwie ich dialog.
Pan (pewnie mąż): zrobiłaś zdjęcie wodzie?
Pani (pewnie żona): zrobiłam
Pan: a domkowi?
Pani: Też
Pan: to idziemy.
Rozbawił nas ten dialog bardzo. A dlaczego to pozostawiam do własnej interpretacji:)
Z Cabo Da Roca również autobusem udaliśmy się do portowej miejscowości Cascais. Nieźle zmęczeni nie mieliśmy siły na zachwyty. Ciekawa miejscowość, choć nie będę ukrywał, szału na nas nie zrobiła. Jak już mówiłem może ze względu na zmęczenie. Nie dotarliśmy też tam do najciekawszego miejsca (ponoć), więc to kolejna podstawa do takiego a nie innego osądu.
Wieczornym pociągiem wróciliśmy do Lizbony. Dzień oceniam na 6 (w 6 stopniowej skali).
-- 10 Cze 2014 17:44 --
Następnego dnia wrzuciliśmy trochę na luz. Na początek oceanarium. Jak trąbią wszystkie informatory największe w Europie. Atrakcja godna polecenia zwłaszcza dla rodzin z dziećmi, dla których wizyta tu będzie z pewnością niezapomniana. Oceanarium przygotowane jest bardzo dobrze. Stojąc przy szybie o kilkunastocentymetrowej grubości, gdzie za nią pływa coś co w spotkaniu poza oceanarium potraktowałoby mnie jak przekąskę, poczułem dreszczyk:) - tu stwierdziłem, że chciałbym spróbować kiedyś nurkowania – może nie w towarzystwie rekinów ale na takiej barwnej rafie koralowej jak najbardziej. Dla mnie oczekiwania po przednim dniu były w sumie wyższe. Nie żebym narzekał, bo wydane na wejście 13 Euro na beret nie uważam za zmarnowane ale chyba spodziewałem się czegoś więcej.
Popołudnie spędzamy wałęsając się wąskimi uliczkami Alfamy, przypatrując się codziennemu życiu jednej z najstarszych dzielnic Lizbony.
Szukając dobrego i nie drogiego jedzenia w obcym mieści trzeba kierować się prostą zasadą - chcesz dobrze i w rozsądnych cenach zjeść to trzeba znaleźć miejsc gdzie jedzą tubylcy:) Skusiliśmy się na obiad w polecanej na jednym z portali restauracji. Atutem była też bliskość naszego miejsca spoczynku. Oj było warto! Knajpa o nazwie Principe do Calhariz. Masa Portugalczyków o każdej porze dnia i nocy (wieczorem bez rezerwacji nie ma co próbować chyba że ktoś uwielbia czekać na stolik). Menu w języku Portugalskim i Angielskim. To drugie niestety w jakimś ograniczonym zakresie było więc za pomocą translatora tłumaczyłem Portugaliskie menu. Zamówiłem jakieś rybki za 5E. Kelner wolał się upewnić czy na pewno chce to o co proszę. Trochę po angielsku i trochę na gesty pokazywał że to takie małe rybki. Sekunda zastanowienia. Biorę. Później naszły mnie obawy, że dostanę małe danie, jakąś przystawkę czy coś. Nic z tych rzeczy! Spora miska pysznych małych rybek (chyba ostrobok) w pysznej panierce a do tego miska czegoś a'la leczo. Mniam!! Lokalizacja naszego miejsca noclegowego była wyborna. Okna jak i minibalkon wychodziły na plac o nazwie Praca Luis de Camoes (jak dobrze pamietem). Wystarczyło zasiąść wygodnie i obserwować życie toczące się na ulicy. Na placu zdarzali się różni kuglarze i artyści chcący dorobić parę groszy zabawiając turystów.
-- 10 Cze 2014 17:50 --
Wiele się pisze w Internetach, że jedną z rzeczy którą trzeba zrobić w Lizbonie jest przejazd żółtym tramwajem nr 11. Co by nie być gorsi kajtnęliśmy się i my. Małe to ale ogólnie całkiem niezła frajda, zwłaszcza podczas wjazdu pod górkę w wąskich uliczkach. Choć powiem szczerze, że atrakcja warta uwagi tylko kiedy jest w trajtku luz. Przy większej liczbie chętnych przyjemności to nie dostarczy zbyt wielu. A jeśli będziemy zmuszeni do stania wręcz będzie męczące.
Ostatniego dnia w Lizbonie jedziemy podmiejskim pociągiem do dzielnicy Belem zobaczyć klasztor Hieronimitów i wieże Belem. Znowu jesteśmy w miarę wcześnie (10 rano) więc unikamy hord turystów. Klasztor, w którym znajduje się nagrobek Vasco da Gamy, jak i sama wieża robią wrażenie. Spacerując wokół wieży po zalewanej w czasie przypływów części natknąć się można było na ciekawe rzeczy takie jak wylinki krabów, muszelki czy... sztuczną szczękę:) pewnie na kimś widok zrobił wrażenie i nie utrzymał czego trzeba na miejscu:)
Po Lizbońskiej części tripa wiem że w takie miejsca nie wybrałbym się w szczycie sezonu. Raz, bo pewnie tłumy turystów, dwa, bo temperatura. W tym terminie była niemal optymalna a nie wyobrażam sobie zwiedzania w ponad 30 stopniowym słońcu, chyba że większość czasu spędzimy w zamkniętych muzeach i innych klimatyzowanych pomieszczeniach.
Lizbona - jedni ją pokochają, drudzy znienawidzą a inni… no właśnie tu wpisujemy się my. Miasto urocze, klimatyczne ale cóż więcej dodać? Żadne miasto raczej nigdy mnie nie zwali z nóg bo niestety nie jestem ich wielbicielem. Ale jakbym miał zamienić miejsce obecnego zamieszkania – Lublin na Lizbonę to mogę i dziś. Lisboa – bo tak się winno ponoć pisać - ma do zaoferowania naprawdę dużo. Mieszkając tam przez co prawda tylko 4 dni poczuliśmy jego klimat. Nocleg znaleziony poprzez portal airbnb.pl z promocją pozwalającą obniżyć cenę o 300 PLN okazał się świetny. (za 4 nocki zapłaciłem tylko 183 PLN na nas dwoje). Wszędzie blisko i to nawet nie komunikacją miejską a na piechotkę. A że oboje lubimy chodzić przetupaliśmy spory dystans.Lot na Maderę mieliśmy wcześnie rano więc na lotnisko ruszyliśmy około 4 rano. I tu żałowaliśmy ze nie możemy zostać dzień dłużej:) Gdyby nie było ciemno nie wiedziałbym że to ta godzina! Tyle ludzi jak w środku dnia. Ba! nawet więcej! Część ledwo trzymająca się na nogach po trudach nocnej zabawy:) Cała okolica się bawi! Ach… może innym razem.
Długo oczekiwana Madera. Jako zwolennicy natury nie zawiedliśmy się. Wyobraźcie sobie nasze miny kiedy samochodem, który się nam dostał z wypożyczalnie był Opel Corsa:) - toż ja korsarz jestem! (sam bujam się corsą już z 6 lat).
Pierwsze małe rozczarowanie przyszło później. GPS w telefonie nie mógł znaleźć satelity. Nauczyliśmy się więc Madery na mapie tradycyjnej:) Nie marnując czasu i zbędnych kilometrów na jeżdżenie ruszamy na Ponta de Sao Laurenço położonego w pięknej klifowej scenerii. Obawy co do pogody były niesłuszne, bo mimo silnego wiatru i chmur kropla z nieba nie spadła. Trasa do pokonania nie jest zbyt długa ani strasznie wymagająca, a widoki zapamiętuje się naprawdę długo.